piątek, 29 lipca 2016

Ritter Sport Vanilla Chai Latte mlecza nadziewana waniliowym kremem z ekstraktami czarnej herbaty i przypraw korzennych

 Źródło: pinterest.com

Choć przestałam patrzeć przychylnym okiem na jakiekolwiek Rittery i nie kupuję ich już wcale, to dość pochlebne opinie Kimiko, Czoko i Zofiji coraz to bardziej przekonywały mnie do zimowej limitki - Vanilla Chai Latte. Bądź co bądź, kryją się w niej tak kochane przeze mnie korzenne przyprawy. Troszkę żałowałam, że nie zakupiłam jej do wykorzystania choćby na górskim szlaku. A zresztą, czego miałam żałować... Podczas czerwcowej herbatki u Olgi z livingonmyown.pl kawałek Vanilla Chai Latte, specjalnie odłożony dla mnie, trafił w moje ręce. Zawinięte w sreberko cztery kosteczki miały ostatecznie dać mi do zrozumienia, jakim wynalazkiem jest naprawdę Vanilla Chai Latte.

Zawiniątko wylądowało do Magicznej Szuflady oczekując na okazję, przy której będę miała chęć wypróbować jego zawartość. Paradoksalnie, po raz kolejny Ritter Sport był dla mnie wybawieniem po niesmakującym mi Zotterze (mowa o Chestnut + Organic Rum; poprzedni przypadek dotyczył duetu Zotter Kandierte Preiselbeeren i Ritter Sport Weisse Joghurt-Mousse). Po drugiej już zotterowskiej kasztanowej paskudzie (z której większość swojej części oddałam Mężowi), musiałam przełamać czymś smak. Nawet, jeśli ryzykowałam to zasłodzeniem i zatłuszczeniem, jaki mógł zafundować mi Ritter Sport.


 
 Od pierwszego bliższego kontaktu z czekoladą poczułam w zapachu herbatę i przyprawy korzenne, ze szczególnym naciskiem na kardamon i gałkę muszkatołową. Takie akcenty położone na słabej jakości mlecznej czekoladzie i palmowo-mlecznym nadzieniu były wręcz szokujące. Przeraziłam się, bowiem aromat był naprawdę kuszący, nawet pomimo mojej świadomości, że jakościowo to nie będzie wysoki pułap (oby był chociaż średni!).

Kompozycja oczywiście okazała się być bardzo słodka. Cukrowa słodycz nadzienia zlewała się z mleczną czekoladą, w której to kakao ledwo co dało się wyczuć. Poza tym, rozpuszczając kostkę w ustach zdecydowanie zbyt mocno odznaczał się tłuszcz. Dlatego pomimo zasad sztuki, po prostu lepiej mi się czekoladę nagryzało (choć trudno w ogóle mówić o zasadach sztuki degustacji przy tego typu produktach).



Przeniosłam się lata wstecz do Polanicy Zdrój, gdzie po deszczowym dniu na szlaku zatrzymaliśmy się w kawiarni. Pamiętam, że eksplorowaliśmy wtedy Góry Bystrzyckie i pogoda nas nie rozpieszczała. Zamówiłam chai latte - herbatę na mleku z dodatkiem korzennych przypraw. Vanilla Chai Latte pomimo swoich wad i niedociągnięć przypomniała mi o tamtych chwilach, o tamtym smaku. W zasadzie, to do głowy przyszło mi także skojarzenie z kawą zbożową przyrządzoną z dodatkiem mleka i przypraw.

Smak nadzienia ze swymi wyraźnymi nutami herbaty, wyróżniającym się kardamonem i gałką muszkatołową, muśnięciem cynamonu i... niestety dość sztucznej, syropowej wanilii - ma swój urok. Bez wątpienia, jest to jeden z lepszych Ritterów, jakiego ostatnimi czasy przyszło mi próbować. W pełni zgadzam się z pochlebnymi opiniami w sieci, bo jak na taką markę wyszło całkiem przyzwoicie i po prostu ciekawie! Z utęsknieniem pragnę zasmakować Zotter Handscooped w podobnym wariancie smakowym...


 
PS Otrzymałam od Olgi także zimową wersję orzechowo-ciasteczkową, ale tak bardzo przypominała mi Haselnuss-Cookies, iż postanowiłam nie pisać o niej po raz kolejny.

Skład: cukier, tłuszcz palmowy, laktoza, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, pełne mleko w proszku, śmietanka w proszku, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, ekstrakt czarnej herbaty, naturalne aromaty, ekstrakt przypraw, naturalny aromat waniliowy.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 100 g.

środa, 27 lipca 2016

Zotter Chestnut + Organic Rum mleczna kasztanowa nadziewana kasztanami, miodem, rumem i migdałami


Podczas ostatniego zamawiania czekolad Zottera z biokredens.pl niezwykle się uradowałam, gdy dostrzegłam, iż Chestnut + Organic Rum posiada status dostępny. Pamiętałam podwójnie kasztanową wariację z serii Handscooped z bloga Kimiko i koniecznie chciałam ją zdobyć. Dopiero po degustacji uśmiadomiłam sobie, że Kimiko recenzowała wprawdzie tabliczkę tam samo opakowaną, ale o innej nazwie - Chestnut in & out. Rzuciłam okiem na skład i również tutaj dostrzegłam różnice. Nieco zmieniła się kolejność występowania poszczególnych składników w liście, poza tym w nowej wersji posiadanej przeze mnie pozbyto się syropu glukozowo-fruktozowego. Schemat pozostaje podobny - w obu przypadkach mamy do czynienia z mleczną kasztanową czekoladą o 40% zawartości kakao, kryjącej w środku ganasz na bazie kasztanów, miodu, rumu i migdałow, przyprawiony na typowo zotterowską modłę (wanilia, cynamon, sól, płatki róż, cytryna).


Kiedy myślałam o kasztanowej czekoladzie, w mojej głowie pojawiał się obraz całkiem smacznej A Piece of Forest oraz mgliste (lecz miłe) wspomnienie o Pichler Maroni. Jakoś zupełnie zapomniałam o tym, iż w znienawidzonej Kandierte Preiselbeeren kasztany również pełniły ważną rolę. Nie pamiętałam o tym aż do czasu gdy rozchyliłam złotko chroniące Chestnut & Organic Rum. W tym momencie poczułam kwaśny i lekko alkoholowy niezbyt przyjemny aromat, przywodzący na myśl zepsute i skisłe jedzenie. Barwa kasztanowej kuwertury była dość jasna, o charakterystycznym odcieniu. Po przekrojeniu tabliczki dostrzegłam brązowo-beżowe nadzienie o konsystencji gęstego musu, zawierające w sobie liczne ciemnobrązowe drobinki przypominające bardzo drobno starte jabłko (lub wymiociny...). Gdzieś tam w tle majaczyła orzechowa woń w której to pokładałam całą swoją nadzieję...


Sama kasztanowa czekolada smakuje mi zupełnie tak samo jak w Kandierte Preiselbeeren. W A Piece of Forest jakimś cudem była ona dla mnie bardziej znośna (może dlatego, że znajdujące się pod nią nadzienie bardziej przypadło mi do gustu). Tutaj wykrzywiałam się przy każdym kęsie. Niestety, ale dziwny kasztanowy posmak był dla mnie nie do przejścia. Zdawał się być ziemisto-pleśniowy, jak niedogotowane ziemniaki i ponadto w irytujący sposób słodki. Zupełnie nie mogłam odnaleźć skojarzenia z pysznym konopnym nugatem, jakie odnalazłam w A Piece of Forest.

Przegryzienie się przez całość tabliczki było dla mnie jeszcze mniej znośne. Nadgniła kwaśność zalała moje usta, a miękkie drobinki zatopione w śliską masę spotęgowały pierwotne skojarzenie z wymiocinami. Poczułam posmak zjełczałego masła i obleśną słodycz lekarskiego syropu. Ponadto znajdował się tu pewien dziwaczny efekt chłodzący, jak miks mięty i schłodzonego szampana. Raz po raz, przez tą kasztanowo-rumową masakrę przebijały się migdały. Tylko dzięki nim dałam się przekonać na więcej kęsów. Nie mniej jednak, i tak większość swojego przydziału oddałam Mężowi.



Ukochany również przyznał, że czekolada posiada "pierwiastek obrzydliwości", lecz nie był on dla niego aż tak przytłaczający. Porównał Chestnut + Organic Rum do dębowego lasu z wilgotnym mchem smaganego zimnym wiatrem. Pomiędzy wymienionymi w poprzednim akapicie nutami królowała stara, zamulająca miodowość, która jeszcze bardziej mnie męczyła. Mąż również zwrócił na to znaczną uwagę, ale był w stanie przez nią przebrnąć - w przeciwieństwie do mnie. Alkohol i dziwaczna świeżość ciągną smaki tej czekolady w górę, zaś miód i kasztany w dół, przez co powstaje pewien dysonans. Uwielbiany przeze mnie cynamon tutaj tylko podkreślał ową starą miodowość i kwaśną stęchliznę.


Chestnut + Organic Rum zbyt mocno kojarzyła mi się z znienawidzoną Kandierte Preiselbeeren. Niestety, jest to kolejny Zotter, który stał się dla mnie nie do przejścia. Dla mojego Męża była ona o wiele lepsza od borowikowego eksperymentu, dla mnie jedynie troszkę, co nadal nie czyniło jej zjadliwą. Chyba po prostu czekolady niosące ze sobą połączenie kasztanów i alkoholu nie nadają się dla mnie.


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, puree z kasztanów 12%, miód, miazga kakaowa, kasztany w proszku 5%, rum, odtłuszczone mleko w proszku, migdały, wanilia, lecytyna sojowa, sól, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, cynamon, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier).
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 482 kcal.
BTW: 5,4/31/42

poniedziałek, 25 lipca 2016

Domori mleczna 45% z owczego mleka


Dziś pragnę Wam przedstawić kolejną czekoladę od Domori z serii nietypowych tabliczek mlecznych. Po wersji koziej przyszedł czas na wariant owczy. Na pozostałe dwie jeszcze bardziej oryginalne opcje musicie trochę poczekać. Wszystkie z nich zakupiłam dzięki Sekretom Czekolady.

Naturalnie, tak jak przy wersji koziej, i tutaj będę się odnosić do owczej czekolady od Zottera - Schafmilch. Podczas gdy w kozich czekoladach w zawartości kakao dominował Zotter, tak w tym przypadku więcej kakao w owczej czekoladzie zaoferowało Domori. Mamy tutaj 45% udziału kakao odmiany Criollo, zaś w Schafmilch odnajdziemy 34% kakao nieokreślonego na opakowaniu pochodzenia.


W porównaniu do próbowanej wcześniej tego samego dnia koziej Domori, wersja owcza cechuje się zdecydowanie jaśniejszym odcieniem brązu (przypominam, że zawartość kakao i mleka w obu Domori jest identyczna; różnią się jedynie rodzajem mleka). W zapachu raczy nas o wiele większą słodyczą niż kozia, zakrawającą o miód. Spod owej słodyczy wyraźnie przebija się jagnięcina - tak, jakbym wąchała świeżo przyrządzone mięso, lub jakbym znalazła się w owczarni.

Owczy Zotter był niebywale delikatną czekoladą, bezpośrednio kojarzącą się z tłustym i słodkim owczym mlekiem, pełną spokoju i beztroski. Kozia Domori była dla mnie zaskakująco subtelna, toteż tym bardziej po owczej Domori spodziewałam się istnej krainy łagodności. Tymczasem, doznałam szoku!



Oczywiście, jak na Domori przystało, czekolada idealnie rozpuszczała się w ustach, tworząc w nich aksamitną gęstwinę. Jednakże sam smak naprawdę dał tutaj mocny popis - owczy posmak zdominował w pełni całą kompozycję, niosąc ze sobą pewne goryczkowate i bardzo specyficzne nuty. Czekolada jest o wiele tłustsza od wersji koziej, co nie dziwi, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż generalnie mleko owcze zawiera więcej tłuszczu od koziego. Wrażenie tłustości jest potęgowane przez oczywistą dla Domori bardzo aksamitną strukturę i błogie, bardzo gęste rozpuszczanie się w ustach.

Kompozycja zdaje się być wręcz nieco ordynarna (tu mój osąd nie zbiega się z opinią Kimiko) i za nic nie przypomina mi błogiego smaku owczego mleka - bardziej kojarzy mi się z mięsem. Ponieważ uwielbiam jagnięcinę, absolutnie mi to nie przeszkadzało, choć bardzo mnie zaskoczyło. Autentycznie, czekolada calutka przesiąknęła mi aromatycznym tłuszczem jagnięcym. Momentalnie w mej głowie ustawił się smakowity przegląd wszelkich potraw z jagnięciny, jakie próbowałam w swoim życiu. To wręcz esencja tego specyficznego mięsa zaklęta w tabliczkę czekolady. W połączeniu z intensywnością palonego kakao tworzy to intrygujący efekt.


Zdaję sobie sprawę, że bardzo mocny owczy posmak charakteryzujący tę tabliczkę nie musi każdemu przypasować, dlatego odwrotnie niż przy czekoladach kozich - spośród owczych osobom nieśmiałym polecę na pierwszy raz Zottera. Jeśli jednak wśród moich czytelników znajdują się zdeklarowani fani jagnięcych steków - owcze Domori jest dla nich pozycją obowiązkową do wypróbowania!


Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, owcze mleko 22%, masa kakaowa Criollo, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 45%.
Masa netto: 25 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 618 kcal.
BTW: 8,5/46/43

sobota, 23 lipca 2016

Bahen & Co. Chili & Salt ciemna 70% z chili i solą


Podczas już kilkukrotnie wspominanej na moim blogu kameralnej kwietniowej degustacji w Łodzi, miałam okazję spróbować dwóch tabliczek australijskiej marki Bahen & Co. Po ich skosztowaniu dostałam wyjątkową okazję na zakup całych tabliczek dla siebie, którą oczywiście wykorzystałam. Bahen & Co. nie jest wszak marką, którą na co dzień można zdobyć dzięki Sekretom Czekolady. A że podczas degustacji obie tabliczki wywarły na mnie dobre wrażenie, pragnęłam podzielić się nimi z Mężem i jeszcze raz skosztować ich w domowym zaciszu. Single-origin Papua Nowa Gwinea od Bahen & Co. już pojawiła się na moim blogu, teraz czas na kolejne dzieło autorstwa tej firmy.

Bahen & Co. Chili & Salt przykuwa uwagę nie tylko nazwą informującą nas o obecności wyrazistych dodatków. Mnie zauroczyła przede wszystkim przepięknym opakowaniem. Nie dość, że tekstura opakowań Bahen & Co. jest wyjątkowo przyjemna w dotyku, to jeszcze ta niesamowita grafika wyjęta wprost z podręcznika botaniki. Nie mogę napatrzeć się na to opakowanie, które stało się jednym z moich ulubionych. Nie pogardziłabym nawet sukienką z takowym botanicznym wzorem. Wyjątkowo estetyczne opakowanie Bahen & Co. ma jednak zasadniczą wadę - bardzo trudno je otworzyć. Choć stylizowany papier jest z tyłu tabliczki złożony niczym koperta, to owo złożenie przypieczętowane zostało na całej długości naklejką z opisem produktu. W efekcie, musiałam bardzo uważnie nacinać opakowanie nożyczkami, próbując jak najdelikatniej wydostać tabliczkę ze środka. Chcąc nie chcąc, śliczne opakowanie i tak zostało naruszone.




Szkoda, iż nie dowiadujemy się, z jakich ziaren kakao została wykonana czekolada. I tak czy siak, wygląda ona pięknie, a posypka z chili i płatków soli nie jest przesadzona. Tabliczka sprawia wrażenie, jakby spadła na podłogę i zebrała z niej trochę kolorowego kurzu. Bardzo podobał mi się fakt, iż wyraźnie było widać na niej płatki soli. Nie musiałam się ich na siłę doszukiwać pośród fragmentów chili, co bardzo dobrze wróżyło. 

Czekolada pachniała lekko i świeżo, choć zarazem wyraziście - po prostu bardzo apetycznie czekoladowo, jeszcze bez zapowiedzi przyprawowego szaleństwa. Mój Mąż, spoglądając na soczysto-włóknisty przekrój tabliczki oprószonej w wierzchu chili i solą, przyrównał go do przekroju przez dość dobrze wysmażony wołowy stek.


Po ułożeniu kawałka czekolady na języku zaczyna się on łagodnie rozpuszczać, pozostawiając gęsty, acz nie zalepiający film. Tak jak w zapachu, również w smaku odnajdziemy w niej wiele świeżości i lekkości. Czekolada jest w bardzo wyważony sposób słodka, nie jest syropowo ciężka, ale właśnie z takim odczuciem jedzenia świeżo rwanych, nieprzejrzałych owoców. Pojawia się w niej nieco palonych nut, ale ledwo ledwo podpalonych, tylko muśniętych ogniem - czy właściwie promieniami słonecznymi. Lekkie smaki słonecznego ogrodu pełnego owocowych tajemnic - oto jak w najprostszy sposób można streścić tą czekoladę. Jedzenie jej - nieskomplikowanej, lecz bogatej - było prawdziwą przyjemnością.



Nie wystraszcie się, degustacja Chili & Salt nie przypomina lizania słonej lizawki. Nie sypnięto na tabliczkę całej solniczki. To grube, smakowite płatki soli morskiej, które rzeczywiście zdają się wręcz pachnieć morską głębiną. Lekka i słodka czekolada o mimo wszystko słusznej zawartości bogatego i dobrej jakości kakao tworzy wymarzoną parę z taką solą, zastosowaną w przemyślany sposób. Chili również zostało tu pięknie dobrane, wyważone, pozostające nieco w tle, lecz dopełniające dzieła.


Bahen & Co. nie poszedł po bandzie, celem firmy jak widać nie było stworzenie na siłę ekstremalnej czekolady. Pomimo na pozór ekstremalnych dodatków, wszystko jest tu piękne w swej prostocie i doskonale wyważone, niczym to urzekające opakowanie. Nic nie jest tu skomplikowane, ale perfekcyjnie dobrane i po prostu przepyszne! Z chęcią bym wróciła do tej czekolady i to nie raz... Pozostawiając w buzi bogaty i świeży smak niesie ze sobą ogromną przyjemność.


Skład: ziarna kakao, organiczny cukier trzcinowy, chili, płatki soli morskiej.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 75 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 492 kcal
BTW: 8/33,1/43,5

czwartek, 21 lipca 2016

Domori mleczna 45% z koziego mleka


Zotterowskie Overdose i Minty Goat miały być preludium do eksploracji niestandardowych mlecznych czekolad od włoskiego Domori. Czwórka mlecznych eksperymentów wprost od mistrza Franzoni czekała już dość długo w Magicznej Szufladzie na swój czas. W zasadzie, to dwie z nich jeszcze czekają... Dzień po degustacji Minty Goat postanowiłam dokonać małego porównania, otwierając mleczną Domori na bazie koziego mleka. Ze względu na mały rozmiar tabliczki, wraz z Ukochanym tego samego dnia skosztowałam również owczego wariantu. Dzisiejszy wpis poświęcam jednak jedynie wersji koziej. Wszystkie Domori zakupiłam poprzez niezastąpione Sekrety Czekolady.


Warto zaznaczyć, że cała czwórka mlecznych wariacji Domori zawiera w sobie 45% kakao odmiany Criollo, czyli tej najszlachetniejszej i tak bardzo umiłowanej przez Gianlucę Franzoni. Wszystkie tabliczki różnią się jedynie rodzajem wykorzystanego mleka, którego to zawsze w czekoladzie są 22%.

Nasza kozia tabliczka cechuje się dość ciemną barwą jak na mleczną czekoladę o powyższej zawartości kakao. W porównaniu do koziego Zottera pachniała o wiele delikatniej. Przywodziła na myśl najaksamitniejszy kozi twarożek. Gdzieś w tle przebrzmiewał aromat wędzonego mięsa, a owa wędzoność po części zdawała się płynąć z charakterystyki mleka, a po części z palonych akcentów kakao.



Od pierwszego kęsa wyczuwamy, że to mogło być tylko Domori. Czekolada jest niesamowicie gęsta, choć delikatna zarazem. Ma w sobie mnóstwo miękkości i doskonale, przeaksamitnie rozpuszcza się w ustach. Jeśli chodzi o kozi posmak, nie jest on tak wyrazisty jak w kozich Zotterach. Na przykład Overdose można by wręcz posądzić o ordynarność, zaś tutaj koza jest bezapelacyjnie wyczuwalna, ale odznacza się o wiele łagodniejszym tonem.

W tej czekoladzie odnalazłam sporo nut palonych i wędzonych, płynących jakby na równi z mleka i kakao - te dwa substraty spajały się w jedno. Podczas gdy kozie Zottery były "bardziej kozie niż koza", tu w istocie mamy więcej delikatnego i gładkiego twarożku, nadal z charakterystycznymi kozimi nutami. Rozkoszujemy się błogością czekolady i nieprawdopodobnym wyważeniem smaków.


Trudno mi wybrać, które z kozich eksperymentów bardziej mi przypadły do gustu. Z chęcią sięgnęłabym ponownie zarówno po koziego Zottera, jak i kozią Domori, lecz w zupełnie innych okolicznościach. Dla fanów prawdziwie mocnych wrażeń zdecydowanie polecam Zottera, zaś dla kogoś, kto woli coś subtelniejszego - idealne będzie Domori. Domori sprawdzi się również wspaniale dla osób, które mają obawy przed kozim mlekiem w czekoladzie. Wątpię, żeby w przypadku tak błogiej i subtelnej tabliczki doznali zawodu.


Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mleko kozie 22%, masa kakaowa Criollo, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 45%.
Masa netto: 25 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 609 kcal.
BTW: 8/45/42

wtorek, 19 lipca 2016

Zotter Minty Goat ciemna 65% z kozim mlekiem, dyskiem miętowym i ziołami



Jak już wspominałam przy recenzji Zotter Overdose, w tym sezonie wiosenno-letnim obrałam sobie za cel zdobycie innej koziej Mitzi Blue, a mianowicie Minty Goat. Przegapiłam ją w zeszłym roku (podobnie jak szparagową Handscooped) i tym razem nie chciałam popełnić tego samego błędu. Udało mi się ją zakupić oczywiście dzięki biokredens.pl. Dlaczego ta genialnie opakowana tabliczka (kozy w ziołowo-kwiatowymi wianku nie widuje się na co dzień) tak bardzo przykuła moja uwagę?

Dwa główne elementy składające się na Minty Goat poznałam już wcześniej. Duży dysk to ciemna czekolada z kozim mlekiem, w wersji solo występująca jako wspaniała Ziegenmilch (stanowi ona także część wspominanej już Overdose). Mały dysk to ciemna czekolada z olejkiem miętowym, którą próbowałam rok temu w duecie Labooko Contest Mint 40% & Mint 70%. Zarówno Ziegenmilch jak i Mint 70% bardzo mi smakowały, więc pragnęłam wypróbować ich odważnego połączenia. Poza tym, duży dysk został posypany mnogością ziół (mięta kędzierzawa, melisa, mięta wonna, aksamitka, koniczyna, chabry, róże), co stanowiło dodatkowe urozmaicenie.



Czekolada prezentowała się wspaniale, nawet pomimo niezbyt obfitego posypania ziołami. Jej brąz był pełen głębi, wręcz błyszczał - przez co tabliczka wydawała się być soczysta. Pachniała bardzo specyficznie - typowe dla koziego mleka słono-pikantne nuty mieszały się z orzeźwiającą miętą i mocą kakao. Mały dysk był nieco ciemniejszy od dużego. Przypuszczam, że tak jak w Ziegenmilch i Mint 70%, po prostu te dwie czekolady różniły się pomiędzy sobą zawartością masy kakaowej.


Degustacja dostarczyła nam wielu niezapomnianych, naprawdę mocnych wrażeń. Widziałam, że to będzie nietypowa tabliczka, ale nie spodziewałam się aż tak wyrazistej kompozycji. Duży dysk wydaje się uderzać swoim kozim posmakiem jeszcze mocniej, niż robiła to klasyczna Ziegenmilch. Jest tu więcej charakterystycznej pikantności. Nie wiem, z czego to wynika - być może olejki eteryczne, które wypełniły czekoladę swymi aromatami spotęgowały jej naturalne walory. Same ziółka wydają się stanowić jedynie dodatek wizualny, choć śmiem przypuszczać, że z tymi olejkami eterycznymi jest coś na rzeczy. Ponadto, kozia czekolada zdaje się być w specyficzny sposób śliska. Wysoka zawartość dobrego kakao plus moc koziego mleka to dla mnie cały czas zabójcze połączenie, którego nigdy nie mam dość. I tutaj sprawdziło się świetnie, na dodatek w oryginalnej odsłonie.


Mały dysk jest dokładnie taki, jak zapamiętałam Mint 70%. Pyszna ciemna czekolada została wzbogacona o smak autentycznego naparu ze świeżo zerwanych liści mięty. Ponownie, jest to zupełnie odmienny smak od tego, który znamy z chamskich popularniejszych miętowych czekolad (szczególnie mam na myśli warianty nadziewane). Zotter jest dla mnie mistrzem mięty w czekoladzie, czego dowiódł nie tylko świetnym duetem Mint 40% & Mint 70%, ale także nadziewaną Chocolate Mint. Teraz po raz kolejny zaszalał z miętą, na dodatek łącząc ją z innym, również bardzo mocnym i specyficznym smakiem. 


Kozie mleko z kakao oraz mięta z kakao - przegryzane naprzemienne tworzą w ustach coś niesamowitego, bardzo mocnego. Nie każdy to zaakceptuje, ale dla fanów ostrych wrażeń będzie to nie lada gratka. Kompozycja ma w sobie sporą dozę wytrawności i zdaje się w swej intensywności wręcz balansować na granicy przesady. Ponownie kłaniam się w pas Zotterowi, bo zaskoczył mnie tą czekoladą bardziej, niż się tego spodziewałam. Bardzo się cieszę, że w końcu miałam szansę na jej wypróbowanie.

PS To nie koniec kozich wariacji na moim blogu!


Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, kozie mleko w proszku 10%, tłuszcz kakaowy, zioła 1% (mięta kędzierzawa, melisa, mięta wonna, aksamitka, koniczyna, chabry, róże), sól, olejek miętowy 0,02%.
Masa kakaowa min. 65%.
Masa netto: 65 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 601 kcal.
BTW: 12/46/33

niedziela, 17 lipca 2016

Munz ciemna 55% z aromatem pomarańczowym i migdałami



 Kolejną tabliczką, jakiej miałam okazję skosztować podczas czerwcowej herbatki u Olgi, była czekolada marki Munz należąca do szwajcarskiej firmy Maestrani. Olga otrzymała ową tabliczkę od taty, tak samo jak wcześniej opisywaną J&K Chocolatier. Szczerze powiedziawszy, tak jak Olga jestem ciekawa, czym jej tata kieruje się przy wyborze prezentów dla córki.

Opakowanie Munz oczywiście przyciąga mój wzrok - w końcu jestem niepoprawną miłośniczką gór. W zasadzie, to spoglądając na grafikę kostki czekolady wraz z towarzyszącymi jej dodatkami również mogłabym czuć się skuszona. Migdały uwielbiam, a pomarańcza w ciemnej czekoladzie zupełnie mnie nie zraża, a wręcz przeciwnie! Już chciałam bić brawo za nienaganny skład czekolady (choć mamy tylko 55% kakao, to nie zastosowano odtłuszczonego kakao w proszku; pojawił się także ekstrakt z prawdziwej wanilii), gdy zauważyłam, że pomarańczy tak naprawdę tu... NIE MA. To tylko aromat pomarańczowy... Spójrzcie sobie na skład chociażby deserowej Momami z pomarańczami - przecież można inaczej, nawet nie zatapiając w czekoladzie dużych owocowych cząstek. Ugh, wielki minus dla producenta. Wszak jedną z rzeczy, których totalnie nie toleruję są produkty "o smaku"!

 

Na pozostawionej dla mnie części tabliczki zaległ już biały osad, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Gorzej natomiast było z zapachem, który na pierwszy rzut sprawiał wrażenie zachwycająco upajającego (pomarańcza do potęgi entej), by za chwilę przynieść ze sobą skojarzenia z sztucznymi lizakami, rozpuszczalną multiwitaminową tabletką lub płynem do mycia naczyń. Aromat choćby najbardziej pospolitego kakao został niemal w całości przykryty przez niby-pomarańczową masakrę. W przekroju tabliczki widoczne były kawałki siekanych migdałów, które zdawały się stanowić jedyny ratunek.

 
Podobnie jak Olga, przy pierwszym kontakcie z kubkami smakowymi poczułam się, jakbym jadła pomarańczowe galaretki w czekoladzie. Już po chwili ów smak stał się zanadto przytłaczający, prowadzący wręcz w stronę sztucznej mydlaności. Migdałów na dobrą sprawę mogłoby wcale nie być. Choć tak bardzo cenię ich smak, w tej czekoladzie są one jedynie chrupaczem. Za nic nie mogą przebić się przez mur z pomarańczowego aromatu.

W mojej opinii, czekolada o takim niewygórowanym poziomie kakao powinna świetnie zgrywać się z pomarańczowym smakiem (w końcu zawsze miło wspominam Lindt Excellence Orange Intense), nawet bazującym na samej skórce pomarańczowej. Manewr z zastosowaniem samego aromatu okazał się jednak zupełnie nietrafiony. Mój Mąż, zabierając resztę tabliczki do pracy zjadł sam kostkę, a resztę oddał kolegom - tak bardzo czuł się przytłoczony niewyważeniem smaków w tej czekoladzie. Munz to kolejny przykład na to, że "szwajcarskość" czekolad jest przereklamowana, lecz nadal jest świetnym lepem na pospolitego konsumenta (podobnie jak "belgijskość").


 
Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, migdały, naturalny aromat pomarańczowy, ekstrakt z wanilii.
Masa kakaowa min. 55%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 574 kcal.
BTW: 5,4/40/44

piątek, 15 lipca 2016

Pralus Madagascar Criollo 75% ciemna

 Źródło: cocoarunners.com 


Po neapolitankach Francois Pralus z Sao Tome oraz Wenezueli, przyszedł czas na dobrze znany (?) Madagaskar. Po raz wtóry przenosimy się do regionu Sambirano, który eksplorowałam już nie raz dzięki tabliczkom Menakao. Kakao z Sambirano zostało wykorzystane także w madagaskarskiej propozycji Domori. Madagaskarskie Criollo poznałam już także w interpretacji Pralusa, a zdarzyło się to przy okazji degustacji Le 100% Criollo Magadascar. Recenzja tej czekolady jest jedną z najbardziej rozbudowanych, jakie znalazły się na moim blogu. Bardzo lubię powracać do jej lektury. Teraz po raz wtóry miałam podejść do madagaskarskiego Criollo przemienionego w tabliczkę w rękach Pralusa, tym razem przy mniejszym, bo 75% pułapie. Dokładniejszym rejonem pochodzenia użytego tutaj kakao są okolice portowego miasta Ambanja (północny obszar wyspy).


Z całej trójki madagaskarskie neapolitanki wydają się być najciemniejsze, no i oczywiście posiadają tak dobrze znane mi czerwonawe przebłyski. Przy wąchaniu zgrabnego maleństwa pieprzność drażni w nozdrza. Bogactwo ziół i kolorowego pieprzu roztacza się nad ziemisto-owocową gładzią, pełną cytrusowego orzeźwienia. Zapach był bardzo "madagaskarski", choć zadziwiła mnie owa ziołowość.

Czekoladka wyróżniła się swoją lepkością i plastelinowym rozpuszczaniem się. Nie było ono idealnie gładkie, nieco powolne, ale koniec końców moszczące się w ustach przyjemnie rześkim filmem. Ma ona w sobie specyficzną soczystą gęstwinę, która skojarzyła mi się z wonną żywicą, co było spójną kontynuacją ziołowego zapachu.



Z całej trójki próbowanych neapolitanek, Criollo Madagascar okazała się być najbardziej owocowa i kwaskowata, choć przy tym w miły sposób łagodna i nieprzesadnie dzika. W smaku dominowała cytryna, a dopiero za nią plasowały się charakterystyczne czerwone owoce (szczególnie porzeczki) oraz inne cytrusy. Pojawił się tu również wyraźny akcent wanilii, stanowiący bardzo ciekawe urozmaicenie. Majaczyły palone i ziemiste nuty, niczym fusy kawy. I... to wszystko. Smaczny kop, ale krótki. Zdecydowanie potrzebuję jej więcej, zwłaszcza po to, by próbować znaleźć powiązania z Le 100% Criollo. Macie to jak w banku, że za pewien czas zakupię ja w wersji 100 g i uzupełnię recenzję (Kimiko, pewnie Ciebie też to kusi? ;)).


PS Drogi Piotrze z Sekretów Czekolady... Proszę, nie wręczaj mi już neapolitanek. Prędzej czy później zakupię pełne wymiary przeróżnych czekolad, zamówię cały asortyment stugramowych Pralusów, obiecuję. Neapolitanki to dla mnie cierpienie ;).

Skład: ziarna kakao z Madagaskaru, cukier, czysty tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa non-GMO.
Masa kakaowa min. 75%.
Masa netto: 5 g.

środa, 13 lipca 2016

J&K Chocolatier mleczna 34% z płatkami kokosowymi i malinami


Olga już od kwietnia trzymała dla mnie kawałki próbowanych przez siebie czekolad, zapraszając tym samym, by wpaść do niej na herbatkę. To wydawało się takie proste - po wizycie u klienta najbliżej położonego Wrocławia podjechać do niej, poplotkować godzinkę i wrócić do domu. Eh! W mojej pracy maj i czerwiec są bardzo gorącymi miesiącami, a każda dodatkowa czynność, którą włączam w tygodniu do grafiku, jest wykonywana po prostu kosztem snu. Nie mniej jednak w końcu zebrałam się w sobie, bo było mi najprościej w świecie wstyd. Nie dość, że nie zostawiam już praktycznie żadnych śladów na innych blogach niż swój, to zaniedbując realną relację czułabym się jeszcze gorzej. Zebrałam się w sobie i pojechałam do Olgi, chcąc jej tym samym wytłumaczyć przyczyny mojej ograniczonej obecności w sieci (i tak już raczej pozostanie).


Pewnego czerwcowego wieczoru Olga przekazała w moje łapki spore części dwóch tabliczek, które to ostatnimi czasy niezbyt ją urzekły. Z racji, iż tego dnia byłam jeszcze bez obiadu, uraczyłam się kawałkami obu z nich do pitej u Olgi herbaty. Najpierw sięgnęłam po czekoladę, którą już długi czas widuję na półkach Biedronki. Niecieszące się dużym zainteresowaniem czekolady spoczywają obok innych mlecznych tabliczek spod szyldu J&K Chocolatier, a mianowicie wariantu z kruszonymi orzechami laskowymi. Ja miałam okazję spróbować opcji bardziej oryginalnej, to znaczy z malinami i płatkami kokosowymi. Bazę stanowi mleczna czekolada o 34% zawartości kakao.

Nie mogę się nadziwić, jakim kluczem kieruje się Biedronka przy wybieraniu sezonowo dostępnych u siebie czekolad... Dziś opisywana tabliczka kusi ładną posypką widoczną przez okienko i... tylko tym. To wygląda jak jakaś zupełnie obca marka no-name, nie dziwię się, że kiepsko wyeksponowana zalega na sklepowych półkach. Tymczasem po przeprowadzeniu śledztwa dowiedziałam się, iż czekoladę wyprodukowała ta sama firma, która jest odpowiedzialna za markę Momami.



Opinie o tej czekoladzie znajdziecie także u Olgi oraz Zofiji. Teraz czas na moją skromną ocenę. Jak już wyżej wspomniałam, suto posypana tabliczka wygląda całkiem ładnie. Stop, tabliczka to złe sformułowanie - czekolada już fabrycznie została podzielona na osiem sporych kostek. Zazwyczaj nie lubię takich posunięć, ale tutaj dzięki owemu posunięciu unikamy usypywania się dodatków podczas łamania tabliczki na części. Niegłupie! Sama czekolada cechowała się ciepłym, dość jasnym odcieniem brązu, który mimo wszystko delikatnie wskazywał na to, iż kakao mamy tu ciut więcej niż klasyczne 30% (choć miazga kakaowa stoi dopiero na czwartym miejscu w składzie).

Czekolada pachniała słodko, mocno mlecznie, a zastosowane dodatki również subtelnie odznaczały się w aromacie. Po spróbowaniu samej czekolady przekonałam się, że rzeczywiście jest ona bardzo słodka. Wysoki poziom słodyczy nie był jednak równy posmakowi zleżałego cukru, jaki cechuje chociażby Milki wypuszczane na polski rynek. Mleko w proszku nie trąciło starością, a ślad kakao majaczył gdzieś tam w tle. Było znośnie jak na dyskontową czekoladę i wydaje mi się, że jest to jakość pi razy drzwi adekwatna do ceny (a tabliczka z tego co pamiętam kosztuje niecałe 7 zł). Mój Mąż próbując tej czekolady do porannej kawy w pracy czuł się usatysfakcjonowany, a warto nadmienić, że je wtedy mało wymagające słodycze. Ponadto trzeba przyznać, że czekolada całkiem przyjemnie rozpuszczała się w ustach (tłuszcz kakaowy na drugim miejscu w składzie robi swoje).



W dodatkach procentowo przeważają płatki kokosowe, które i tak niestety musiały zostać posłodzone. Nie mniej jednak, ich smak pozytywnie mnie zaskoczył. Nie mogę zgodzić się z Olgą, że jest to smak zupełnie zbieżny z typowymi wiórkami kokosowymi. Płatki były bardziej chrupkie, a mniej chrzęszczące. Miały w sobie nieco jędrności, a smak kokosa płynął z nich bez przeszkód. Wolałabym jednak, gdyby nie słodzono ich dodatkowo. Sama czekolada i tak funduje już spory cukrowy kop.

Producentowi należy się medal za to, iż nie kombinował przy malinach, co wcale nie jest tak oczywiste. Czekoladę posypano po prostu kawałkami liofilizowanych malin, a to najlepsze, naturalne rozwiązanie. Maliny nie były nadmiernie przesuszone, zachowywały się trochę jak miękkie gąbeczki. Przyznam jednak, że swą autentycznością i wyrazistością nie dorównały malinom wtopionym w Valrhona Blanc Ivoire Raspberry.

Sama z siebie nie kupiłabym tej tabliczki, ale zdecydowanie polecałabym dyskontom, aby szli w tą stronę przy wyborze asortymentu czekolad. Prosty skład nie buzi zgrozy, a smak bez większych przebojów zaspokaja potrzebę na coś słodkiego. Nie ma tu skrajnych pozytywów, ale też brak skrajnych negatywów - co przy czekoladach dyskontowych wcale nie jest takie oczywiste.


Skład: mleczna czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, lecytyna sojowa), płatki kokosowe 12% (kokos, cukier, dekstroza, sól), liofilizowane kawałki malin 3%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 555 kcal.
BTW: 6,4/35/51

poniedziałek, 11 lipca 2016

Pralus Venezuela Trinitario 75% ciemna

 Źródło: cocoaandco.com

 

Kolejną neapolitanką po którą sięgnęliśmy podczas degustacji trzech maleństw od Francois Pralus była czekoladka o 75% zawartości kakao Trinitario pochodzącego z Wenezueli. Dokładniej, mowa o regionie Barlovento, gdzie znajduje się sporo maleńkich wiosek i kakaowych kolektywów. W Magicznej Szufladzie posiadam inną wenezuelską czekoladę Pralusa, z rejonu przylegającego bezpośrednio do Caracas - na nią jeszcze przyjdzie czas. Ciekawostką jest fakt, iż z ziaren Trinitario z Barlovento wywodzi się tłuszcz kakaowy wykorzystany do stworzenia boskiej Willie's Cocoa El Blanco.

Z całej trójki Venezuela charakteryzowała się najbardziej kremową barwą. Przy tak łagodnym wyglądzie tym bardziej zaskoczył mnie jej zapach. Niby jest tu owocowo, z przyprawowym zacięciem (odnajdujemy maliny, rodzynki, karmelizowane banany posypane korzennymi przyprawami z akcentem lukrecji) lecz... wszystko to przeniknął pewien świerzbiący i szczypiący w nos aromat. Momentalnie skojarzył mi się z wonią świeżo pomalowanej powierzchni. Ewidentnie, było tutaj coś, co można by połączyć z lakierem i farbą.

 

Po umieszczeniu kęsa w ustach przekonujemy się, iż Venezuela podobnie jak Sao Tome & Principe ma w sobie wiele zalepiającej, dobrze rozpuszczającej się wilgoci. W przeciwieństwie do poprzedniczki, jest to jednak masa serwowana na zimno. Czekolada nie bucha gorącem, jest raczej chłodną i nieprzystępną kobietą - choć bez wątpienia, bardzo urodziwą.

Jakże dwoiste były doznania związane z tą czekoladą. Z jednej strony, zawarte w niej nuty smakowe zdają się być gorące. Odnajdziemy tu bukiet aromatycznych kwiatów, esencjonalne pomarańcze, palony maślany karmel wymieszany z cynamonem. Z drugiej strony - mamy wrażenie obcowania ze śliskim lodem i śniegiem, ze zmrożonym błotem. To powiew wilgotnego mrozu, który zdaje się być dziwaczną kontynuacją zapachu farby. Gdzieś pomiędzy tym pojawiają się również dorodne włoskie orzechy.



Pomimo tak nietypowego zestawienia smaków, Venezuela jawi się nam jako czekolada łagodniejsza niż Sao Tome (ta bardziej przypominała zdecydowanego mężczyznę). Przypuszczam, że jest to kwestia jej kwiatowości. Mimo wszystko, Venezuela mocno trzyma na dystans. Nie pozwala w pełni zapaść się w mocy aromatów, jakie ze sobą niesie. Nietypowa doza mieszaniny chłodu i pozornego ciepła niemal jednoznacznie kojarzy się z lukrecją, która to nawet została wspomniana przez producenta na opakowaniu (na lukrecję uwagę zwróciła również Kimiko w swojej recenzji). 

Sao Tome, jako czekolada głębsza, bogatsza i bardziej gorąca - mocniej przypadła mi do gustu. Venezuela zaproponowała tyle ciekawych nut, że i tak z chęcią sięgnę kiedyś po jej stugramową wersję, uzupełniającym tym samym dzisiejszą recenzję.

PS Pyszności do Francois Pralus możecie zakupić za pośrednictwem Sekretów Czekolady.
Skład: ziarna kakao z Wenezueli, cukier, czysty tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa non-GMO.
Masa kakaowa min. 75%.
Masa netto: 5 g.